środa, 26 czerwca 2013

Juli i Maciej w Tajlandii, część 1.

Maciej i Juli na Chao Phraya River - w tle Wat Arun
No i mam kolejnych gości! Co prawda od tygodnia grzeją swoje blade ciała na Koh Yao, ale jutro wieczorem będą już z powrotem w pochmurnym Bangkoku. Przyjechali w zeszły poniedziałek (a wraz z nimi kilogramy polskich rarytasów - dziękuję!) i spędziliśmy razem trzy dni, po czym uciekli na wyspę na południe. Takim to dobrze!

Pierwszego dnia, czyli we wtorek, pojechaliśmy razem do centrum (wtorki mam wolne). Oczywiście zwiedzanie bez porannej kawy byłoby samobójstwem, więc od tego zaczęliśmy. Maciej przywiózł nawet specjalną kafeterę, która nie wymaga palnika! A więc dzień zaczął się dobrze. W planie było "ogólne zwiedzanie Bangkoku", a co ważniejsze świątynie zostawiłam im na następny dzień, kiedy sama byłam w pracy. Zaczęliśmy od China Town i Wat Traimit, czyli niewielkiej (wejdź - zobacz - wyjdź) świątyni Złotego Buddy, którą ja widziałam już dwa razy, więc poczekałam na zewnątrz. Potem powłóczyliśmy się trochę po straganach - byłam zaskoczona, jak mało jest turystów o tej porze roku! - aż w końcu skierowaliśmy się do Chao Phraya River, gdzie złapaliśmy wodny ekspres w stronę historycznego centrum, czyli tam, gdzie tuk-tukarzy jest więcej niż turystów. Ale i tu nie było tak źle! Mam wrażenie, że na "zachodzie" opowiada się niestworzone historie o porze deszczowej w Azji, a prawda jest taka, że co kraj, to klimat - w Tajlandii jest całkiem znośnie, za to na przykład na Filipinach leje prawie dzień w dzień (i to wiem akurat od Filipinki). 

Zawsze jest dobry czas na kawę
Pospacerowaliśmy więc trochę - bez parasoli - wokół Wielkiego Pałacu, Juli i Maciej zjedli pierwszego duriana (powiedziałabym: "ugryźli"... i to by było na tyle!) i miałam nadzieję, że usiądziemy sobie też w parku Sanam Luang naprzeciwko, ale nic z tego nie wyszło - przeszkodzili nam okupujący park protestujący. Nie wiemy, w imię czego protestowali, ale zakładamy, że było to coś ważnego. Wróciliśmy więc ponownie nad rzekę łapać ekspres w przeciwną stronę. A propos podróżowania rzeczonym ekspresem (Chao Phraya Express): łodzie są dwie, a bilety można kupić przed wejściem na pokład oraz w środku. Ale uwaga! Jest łódź turystyczna - z niebieską flagą - i "normalna" - bodajże z pomarańczową. Mają bardzo podobne przystanki! Gdy poszłam kupić bilety i zapytałam (po tajsku) o cenę, to dowiedziałam się, że kosztują 40 bahtów od osoby. Wtedy powiedziałam, także po tajsku (te kilka słów, które znam, czasem się przydają!), że nie chcemy łodzi turystycznej. A więc 15 bahtów od osoby... :) Ale wracając do wycieczki. Nie wysiedliśmy przy China Town, gdzie wcześniej wsiadaliśmy, tylko popłynęliśmy dalej, do przystanku BTS-u. Szybka przesiadka do 
Plecak, aparat... turyści!
skytrainu i już po chwili byliśmy w zupełne innej części miasta. Nowoczesne budynki, centra handlowe, zakorkowane ulice, a wszystko to przemieszane ze straganami i ulicznymi sprzedawcami. Wysiedliśmy na Siam Square i usiedliśmy przy jednym z takich stoisk z tajskim jedzeniem. Maciej i ja wzięliśmy nudle - nigdy nie są ostre, bo doprawia się je samemu - za to Juli pokusiła się o wieprzowinę z chili i bazylią na ryżu. Danie miało podejrzanie dużo "czerwonych kropek", a im więcej kropek, tym bardziej wypala przełyk. Nie myliłam się! Wszyscy spróbowaliśmy i wszyscy biegliśmy potem do 7-11 po coś do picia. Aż uszy bolały! Ale mleko pomogło natychmiast. Szybko też uznaliśmy, że czas na kolejną kawę :) Poszliśmy więc do mojej ulubionej kawiarni, gdzie i kawa, i atmosfera, i - po tym jak spróbowałam po raz pierwszy - także ciasto są idealne. Jak już odpoczęliśmy, pokręciliśmy się jeszcze trochę po Siam, żeby w końcu spotkać się z Chelsea, z którą umówieni byliśmy na wieczorny obiad. Poszliśmy do trochę lepszego baru (dlatego "lepszego", bo był to mimo wszystko nadal bar, ale w klimatyzowanym pomieszczeniu z dachem - a więc deszcz był nam niestraszny - i z nieco lepszym jedzeniem, niż na straganach) i zamówiliśmy możliwie najbardziej tajskie dania. Chociaż dla Juli i Macieja chyba nadal faworytem pozostaje pad thai u "mojej pani od pad thai", którą odwiedziliśmy już pierwszego wieczoru. A mówiłam, że to jest najlepsze pad thai w Tajlandii! :) Na obiedzie się jednak nie skończyło i zaraz potem łapaliśmy taksówkę, żeby pojechać kilka przecznic dalej (taksówkarz był zdecydowanie pod wpływem
Zupa z mleczkiem kokosowym, trawą cytrynową i kurczakiem.
środków, które niekoniecznie zaliczylibyśmy do legalnych) do Cheap Charlie's. Cheap Charlie's to bardzo przyjemny, uliczny bar (siedzi się na zewnątrz), gdzie spotkać można raczej Amerykanów i Europejczyków, niż Azjatów. Ceny są za to chyba najniższe w okolicy! ;) Troszkę posiedzieliśmy, co nieco wypiliśmy, aż w końcu zrobiło się już późno, a moim gościom zaczęły opadać oczy. To był długi dzień! Pożegnaliśmy się więc z Chelsea, złapaliśmy taksówkę i stanęliśmy grzecznie w korku.

Następnego dnia musiałam być zarówno rano, jak i po południu w pracy; ustaliliśmy więc, że spotkamy się wieczorem i pójdziemy razem na pad thai. Rano udało nam się jeszcze wypić wspólnie kawę, a ja udzieliłam ostatnich instrukcji, dokąd, jak i o której (Wielki Pałac i Leżący Budda - marsz!). Z tego co wiem, plan został wykonany, a pogoda dopisała :) A wieczorne pad thai jak zwykle było pyszne!

Cheap Charlie's
Trzeciego dnia, czyli w czwartek, postanowiliśmy jechać do Thai Wake Parku - z góry uprzedziłam, że jest to obowiązkowy punkt programu! :) Ale był to chyba dobry pomysł, bo Juli i Maciej - jak sami przyznali - mieli już chwilowo dosyć miasta. I tak spędziliśmy prawie cały dzień - ci co chcieli pływać, pływając, ci co nie chcieli pływać, leniuchując - wśród pól ryżowych, oddychając znacznie przyjemniejszym powietrzem, niż to bangkockie. Wieczorem bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć jakiś punkt masażu, ale to, co znałam, było akurat pozamykane. Jednak nie ma tego złego - przypadkiem trafiliśmy na bardzo tajski targ, gdzie kupiliśmy owoce i parę regionalnych smakołyków. Gdy dojechaliśmy do domu, nie mieliśmy już siły absolutnie na nic!

W piątek wcześnie rano Juli i Maciej wsiedli w samolot na Phuket, skąd różnymi środkami transportu przedostali się na niewielką wyspę Koh Yao (pomiędzy Phuketem i Krabi). Wnioskując po zdjęciach, jakie mi wysyłają, są w prawdziwym raju! Nie ukrywam, że trochę zazdroszczę. Wracają już jutro wieczorem i zostaną u mnie jeszcze całe pięć dni. Czekam na Was!

Takie zdjęcia dostaję z Koh Yao. I jak tu nie zazdrościć!


czwartek, 6 czerwca 2013

Zdjęciowy misz masz

Moje tajskie życie toczy się szalonym tempem. Jestem głównie między pracą i wake parkiem, czasem w rozjazdach - prowadząc nadal kursy dla tajskich nauczycieli - i próbując to wszystko połączyć z życiem towarzyskim. Ceny BTS-u poszły w górę (dlaczego???), podrożało też o parę bhatów uliczne jedzenie i przejazdy motorkami. Temperatury za to nieco spadły, choć nie wiem, czy jestem wiarygodna, jeśli przy rzekomych 33 stopniach nie jest mi w ogóle gorąco. Chmur też ostatnio nieco więcej, a ulewy stają się coraz bardziej regularne. Tak naprawdę nie mam nic przeciwko tajskim burzom, pod warunkiem, że jestem w tym czasie w domu! Codziennie pokonuję też dziesiątki (!) kilometrów motocyklem i - o zgrozo! - całkiem mi się to podoba. Jednak że wyobraźnię mam wręcz nad wyraz rozwiniętą, to niestety drżę też czasem o swoje życie. Ale wtedy przypominam sobie, że przecież jeżdżę w kasku, więc chociaż zginę z głową na karku ;)

Przez te kilka miesięcy napstrykałam całkiem sporo ciekawych i mniej ciekawych zdjęć, z których większość nie ujrzała i pewnie nie ujrzy już światła dziennego. Ale wśród nich znalazło się też kilka, które wybrałam do publikacji; nie dlatego, że są ładne, ale dlatego, że w jakichś sposób opisują Tajlandię. Albo mnie, sama już nie wiem. Z przykrością jednak muszę zaznaczyć, że większość z nich jest koszmarnej jakości, poruszona lub bez odpowiedniego światła, a to dlatego, że robiona najczęściej telefonem, który zawsze mam pod ręką. Ale kiedyś się w tym temacie poprawię. A póki co, oglądajcie i nie grymaście!

 *   *   *  

Parę dni temu byłam na szkoleniu tajskich nauczycieli w Cha-am. Widok z hotelu był niczego sobie, plaża pusta... Ale nie, nie myślcie sobie, że było mi dane na niej poleżeć! Praca pozostała pracą. A na kąpiel w morzu załapałam się w nocy ;)



Kolejne szkolenie, które prowadziłam w minionym miesiącu, było w Pathum Thani (moja prowincja), jednak dokładnie po przeciwnej stronie niż ta, gdzie mieszkam. Pola, palmy i puste drogi, a pośrodku tego wszystkiego szkoła. Dzieciaki były strasznie podekscytowane na mój widok! ;) Na zdjęciu budynek stojący przy szkole.



Za to moje okolice wyglądają trochę tak, jak chyba wielu z nas wyobraża sobie Tajlandię. Mieszkam wśród kanałów, a wzdłuż nich stoją zwykle sypiące się, zamieszkane szałasy. To zdjęcie przedstawia akurat koniec mojej ulicy - tuż obok stoją porządne domy z prawdziwego zdarzenia. Jak już wielokrotnie mówiłam, Tajlandia to kraj kontrastów.



A od tego powinnam była zacząć! Pod koniec maja dotarły do mnie kartki Wielkanocne. Chyba zaginęły gdzieś w tajskiej czasoprzestrzeni. Tydzień później dostałam też kartkę z okazji Dnia Kobiet. Nie wiem, co się z nią działo przez 3 miesiące!



Skoro już jesteśmy przy moich zdjęciach, to tego pieska spotkałam jakiś czas temu w wake parku. Mały pływak w kapoczku! Był absolutnie przeuroczy!



A tutaj uczę się gotować jedno w moich ulubionych dań, czyli wieprzowinę (wówczas zastąpiona kurczakiem) z czosnkiem, chili i bazylią. Oczywiście z ryżem! No i sosem rybnym. Łatwa w przygotowaniu, ostra i pyszna! Po tajsku "kaau raat kaprau muu saab" (zapis fonetyczny własny).



Za to gotowanie z półproduktów nie zawsze będzie łatwe, jeśli będziemy polegać wyłącznie na instrukcji z opakowania! Angielski niekoniecznie będzie angielskim, niemiecki też niekoniecznie niemieckim.... ;) Sama jednak nie gotuję w domu, bo nie mam na czym. Szukałam po prostu przepisów na przyszłość!

 
A tego dżentelmena spotkałam w zeszłym tygodniu w warsztacie samochodowym. Pojechałam upewnić się, że mój motocykl jest w miarę bezpieczny, i że w czasie jazdy nie odpadnie mu koło. Spędziłam tam bardzo sympatyczne pół godziny. Ulubionym serialem mojego modela jest azjatycka wersja Power Rangers. Zaprezentował mi nawet ich ruch bojowy!


 
A propos warsztatów samochodowych, to w różnych takich "otwartych" miejscach (warsztaty, sklepy, itd.) wiszą często klatki z ptakami. Nie jestem do końca pewna, czy to tak dla frajdy, czy ze względu na wierzenie, że wypuszczenie uwięzionego ptaka symbolizuje wolność duszy. Przypuszczam jednak, że nawet jeśli taki ptak zostanie uwolniony, to koniec końców wróci do swojej klatki.



A tutaj kapliczka zwana popularnie "Domem Duchów", choć mnie ta nazwa zupełnie nie przekonuje. Takie kapliczki stoją na każdym kroku; Tajowie zostawiają przy nich napoje i jedzenie, żeby zaskarbić sobie przychylność duchów. Dręczyło mnie jednak pytanie, dlaczego czasem stawiana jest tylko Fanta truskawkowa?! Wyjaśniono mi, że Fanta truskawkowa jest dla "młodych" duchów. Bo przecież wiadomo, że dzieci lubią to, co słodkie, w tym Fantę truskawkową (która jest, w rzeczy samej, obrzydliwie słodka), więc "młodym" duchom też ona na pewno zasmakuje... :)



Nie ma się co śmiać, tak wygląda nieklimatyzowany autobus w mojej dzielnicy! I Tajowie wracający z pracy. Ale bez obaw, w samym Bangkoku załapiemy się zwykle na coś lepszego. Zresztą nieklimatyzowane autobusy też mi nie przeszkadzają, chyba że stoimy godzinami w korku, lub uderzam głową o zamontowane na suficie wiatraki.



A co do podróżowania komunikacją miejską, to sposobów jest wiele. Tak samo, jak wiele jest sposobów na wygodną drzemkę w metrze. A może to po prostu taka nowa moda?



Tak jak na przykład ta! Jestem pewna, że co niektóre Azjatki odważyłyby się nałożyć takie buty. A ja... no cóż, wtedy byłabym już wyższa od przeciętnego Taja o dobry metr!



Ale moda na "Gangnam style" już pewnie nigdy nie minie.... Kto nie zna, niech pozna! Bo w Azji to już nie tylko piosenka. To styl życia!



Za to moda na iPhony i całą iElektonikę jest trochę przygnębiająca... Niedaleko mnie jest klinika dentystyczna "iSmile", a niedawno przejeżdżałam koło kolejnej, "iDenstist". Na zdjęciu trójka tajskich nastolatków podczas wspólnego lunchu. Razem, ale jednak osobno.



A tę dziewczynkę spotkałam na przystanku, gdy czekała z mamą na autobus. I była tak strasznie skupiona na tym swoim soku z woreczka!



I na zakończenie - polski akcent w Tesco! Nie wiem, skąd się wzięły i nie mam pojęcia, w jaki sposób Tajowie czytają ich nazwę... Ale są! "Śmiej żelki, żelki owocowe wzbogacone witaminami". Smacznego!