sobota, 28 września 2013

To już rok!

Już co prawda po północy, ale chyba jeszcze się liczy: dziś minął dokładnie rok od czasu, jak przyjechałam do Tajlandii. Kto by pomyślał, że zostanę tu tak długo! Miał być z tej okazji jakiś jubileuszowy post, ale mój komputer odmówił posłuszeństwa i dwa dni temu musiałam go oddać do serwisu. Mam też niestety obawy, czy w ogóle stamtąd wróci... Jest więc to mój 65 (!) post, z czego pierwszy pisany z telefonu :) A skoro już jesteśmy przy liczbach, to w blogowych statystykach zanotowanych jest prawie... 11 tysięcy wejść! Bardzo się cieszę i dziękuję! To znaczy, że jednak czasami tu zaglądacie. Niech więc nikt mnie potem nie pyta, "jak było" ;)

Niech moc będzie z Wami!


czwartek, 19 września 2013

Weekendowe Koh Samet

Gdybym miała wybrać najchłodniejszy miesiąc w Bangkoku, to chyba byłby to wrzesień. Temperatura waha się teraz w okolicy 30 stopni, a w czasie deszczu spada nawet do 25, co nazwać można solidnym chłodem. Wróciłam właśnie z pracy i mimo długiego rękawa nawet się nie zgrzałam. Przyjemna odmiana! Chociaż wystarczy, że wyjdzie słońce i już robi się nieco za ciepło, zwłaszcza w ołówkowej spódnicy.

Nogi czy parówki? :)
Korzystając z okazji, że Wojtek i Artur pojechali wczoraj nad wodospady do Kanchanaburi (miasteczko ok. 130km na zachód od Bangkoku) i jeszcze nie wrócili, postanowiłam zabrać się za obiecany post o Koh Samet. Tak na ocieplenie tych jesiennych temperatur, które ponoć już nieuchronnie zagościły w Polsce!

A więc było tak. W sobotę rano złapaliśmy autobus z centralnego dworca Ekkamai i po 3,5h dojechaliśmy do Ban Phe w prowincji Rayong (na wschód od Bangkoku), skąd odpływają stateczki (bardzo przypominające nasze helskie kutry!) na wyspę Samet. Pogoda nie zachwycała, więc niespiesznie doczołgaliśmy się do portu, zahaczając po drodze o miejscowy market. Tam też na jednym ze straganów spotkała nas niespodzianka - bransoletka z napisem "Polska"! Nie wiadomo skąd, jak i dlaczego się tam znalazła (bransoletek były może ze trzy lub cztery sztuki, każda z innego, jakiegoś egzotycznego kraju), ale uwieczniliśmy ją na zdjęciu :) W końcu załadowaliśmy się też na stateczek i po 30 minutach byliśmy na wyspie. Niestety, chmury kłębiły się nad nami, a zalane ulice upewniły nas w przekonaniu, że nie będzie to pierwszy tego dnia deszcz, a pewnie też nie ostatni. Na pocieszenie wszyscy sprawiliśmy się nowe szorty/koszulki/okulary oraz nieziemsko drogie roti i od razu poczuliśmy się lepiej. W drodze do bungalowów, gdzie planowaliśmy przenocować (tych samych, gdzie spałam poprzednim razem), złapała nas solidna burza, którą niestety trzeba było przeczekać. W końcu dotarliśmy i miejsce do spania znaleźliśmy, w dodatku po bardzo okazyjnej cenie, ale co nam po tym, skoro za oknem deszcz! Jednak i ten w końcu minął, a nam udało się przenieść z drzemką z pokoju na plażę ;) Z której godzinę później uciekaliśmy w strugach ulewy... Na szczęście wieczorem trochę się rozpogodziło i udało nam się jeszcze nie tylko pójść na obiad (zahaczając po drodze o 7-11, w którym obowiązywały niestety ceny "wyspiarskie", czyli o połowę wyższe), ale też posiedzieć na plaży przy barze Ploy Talay, gdzie każdego wieczoru odbywają się pokazy ognia.

A to jeszcze w Cheap Charlie's wieczór przed wyjazdem - Artur, Wojtek i ja
W niedzielę rano (mam na myśli takie dość późne rano.... może nawet bardzo późne) obudziło nas słońce. Na mnie zadziałało to od razu, chociaż chłopaków nie udało mi się wyciągnąć z łóżek ;). Spakowałam plecak, nałożyłam bikini i po 3 minutach leżałam już na plaży, czego konsekwencję ponoszę do chwili obecnej :):) Po godzinie dołączyli do mnie chłopacy i przez resztę dnia razem już przysypialiśmy na tajskim słońcu, z przerwami na morskie kąpiele, kokosy i zdjęcia. O 19.00 złapaliśmy ostatni autobus do Bangkoku (wcześniej było jeszcze płukanie się z soli morskiej wodą butelkowaną i lekkie nerwy związane z późniejszym niż zakładaliśmy wypłynięciem statku; chłopakom było to pewnie obojętne, ale ja MUSIAŁAM zdążyć na ten ostatni autobus i iść następnego dnia do pracy). Wróciliśmy do domu około północy - zapiaszczeni, przypieczeni, ale chyba zadowoleni :) Niedzielne plażowanie zdecydowanie zrekompensowało nam niepogodę dnia poprzedniego!

P.S. Dzieci właśnie wróciły z wycieczki - nie kąpały się w wodospadach bo zapomniały kąpielówek :D <3


Na bazarze w Ban Phe znaleźliśmy polską bransoletkę!
A tak przywitała nas jedyna brukowana ulica w Koh Samet
Zaraz lunie, ale poprawiamy sobie humory zakupami i bananowym roti
A tak już było następnego dnia! Widok z ręcznika w prawo...
...i w lewo :)
Widoczki
Niestety trzeba już wracać
Niektórych nie interesują widoki ani dobre oświetlenie przy czytaniu ;)
Zachód


poniedziałek, 16 września 2013

Przyjechał mój brat! I znowu problem z kolanem

Po 8 godzinach z lodem nadal nie miałam kolana
Najpierw o kolanie. A już było tak dobrze! Zaczynałam nawet powoli pływać bez ortezy, żeby mięśnie porządnie się odbudowały i tylko do nowych lub "niepewnych" tricków ją zakładałam. I tak też zrobiłam w miniony weekend. Pokusiłam się o back rolla (wyrzucenie deski w tył z obrotem), czyli trick, w przypadku którego nieudane lądowanie na ogół nie jest bolesne. A przynajmniej nie jest, jeśli oba kolana są w porządku, a moje najwyraźniej nie było. Miałam ortezę, w dodatku wzmocnioną specjalnymi plastrami, ale uderzyłam w wodę bokiem nogi (przód deski - bok kolana - biodro), czyli dokładnie tak, jak bym nie chciała. Kolano się nie wykręciło, bo w usztywnieniu nie miało jak, ale uderzenie było tak silne, że przez pierwsze dwie minuty zwijałam się w wodzie z bólu, a przez kolejne kilka godzin siedziałam z nogą w górze i lodem na kolanie. Teraz, po przeszło tygodniu, jest już lepiej, więc wierzę, że nic poważnego się nie stało. Miałam iść do lekarza (nawet poszłam, co nie znaczy, że w ogóle go zobaczyłam), ale ostatecznie tajska organizacja (czyt. dezorganizacja) mi to uniemożliwiła. Nie chce mi się już nawet na ten temat pisać, bo musiałaby stworzyć nowy, bardzo długi post z tajską burzą w tle i morderstwem w afekcie. A wracając do kolana to obawiam się, że albo jestem już za stara, żeby ta nie aż tak poważna (chyba?) kontuzja w pełni się zagoiła, albo nadal coś się w nim kisi.

Dobro! Samo dobro!! :)
Ale żeby było przyjemniej, to w środę przyjechał mój brat! Udało mi się urwać wcześniej z pracy, żeby dotrzeć 10 minut przed tym, jak Wojtek i jego kolega Artur (dwóch świeżo upieczonych studentów prawa - o ho ho!) zadzwonili, że czekają pod drzwiami :) Oni i.... KILOGRAMY jedzenia! Moja mama oczywiście zaszalała i zamiast paczki kabanosów spakowała dziesięć, zamiast kawałka ciasta - pół blachy, a poza tym sery (aaaaa!), ciemny chleb, ogórki, budynie, ptasie mleczko i mnóstwo, mnóstwo innych pyszności! A do tego cztery słoiki powideł od babci, maślane ciasteczka od cioci (udało mi się dorwać do kilku...) oraz.... pluszową foczkę prosto z Helu! :D Aż się głodna zrobiłam, chyba zaraz idę po kanapeczkę. Om nom nom.

Taką miałam kolację następnego dnia!
Myślicie, że z dwójką chłopaków w mieszkaniu jest łatwo? Wcale nie jest! Mimo, że widzimy się tylko wieczorem, bo niestety z pracy wracam dopiero o 18.00. W mrówki uwierzyli mi chyba dopiero przed chwilą, jak otworzyli wafelki! ;) Ale poza tym to w ciągu tygodnia sobie zwiedzają, za to w weekend pojechaliśmy razem na Koh Samed - tę samą wyspę, na której byłam w październiku ze znajomymi. Przed wyjazdem, w piątek wieczorem, udało nam się jeszcze spotkać z Chelsea i Kiddeem w Cheap Charlie's, czyli naszym ulubionym barze dla farangów. Porządny gin z tonikiem za 70 bahtów! ;)

Następny post o Koh Samed - jak uda mi się wyprosić zdjęcia od Wojtka! :)


Kabanosy za owoce

Foka z Helu i ja pozdrawiamy znad bloga! :)