wtorek, 21 maja 2013

O nieodpowiedzialnym, choć szczęśliwym farangu, mnichach, bransoletkach i rambutanach

Ostatnio dzieje się dużo i szybko. Może nawet za szybko! Pierwsza bransoletka od mnicha i pierwsze podarowane mnichom jedzenie, po raz pierwszy jedzone rambutany, pierwszy "roboczy" t-shirt (czyli nie muszę się już zastanawiać, co nałożyć rano do pracy), pierwsze nielegalne kilometry motocyklem i pierwsza jazda w burzy po podtopionych ulicach. Tak, jestem nieodpowiedzialnym "farangiem". Na szczęście z ekscytującym życiem! To tyle, jeśli chodzi o pierwsze razy, bo tajską wysypkę na stopach miałam już w marcu.

Mój obecny środek transpotu
Zacznę może od motocykla, bo jak powszechnie wiadomo, najlepiej zapamiętuje się informacje przekazane na końcu... Więc na końcu będzie o włochatych rambutanach ;) A póki co: MAMO, JESTEM NAPRAWDĘ OSTROŻNA! Prawa jazdy jeszcze nie mam, ale będzie, a póki co chronią mnie tajskie talizmany (wiara wiarą, ale na tajskiej drodze może pomóc jedynie tajski talizman). Jak udało mi się dowiedzieć, prawo jazdy mogę "legalnie" DOSTAĆ za około 450zł lub spróbować zdać egzamin za około 50zł. Pokuszę się o tę tańszą opcję, a przy okazji może czegoś też się nauczę. Niestety w Tajlandii - jak i pewnie w całej Azji - mnóstwo jest kierowców jeżdżących bez żadnych dokumentów (sama znam kilku "białych" i nie tylko), bo taniej i prościej jest dać łapówkę policjantowi przy okazji kontroli, niż się o to nieszczęsne prawo jazdy postarać. Ja jednak wolałabym, żeby moje ubezpieczenie obejmowało także te moje nierozsądne decyzje. Jeżdżę tylko między domem i obiema filiami szkoły, gdzie pracuję (ok. 8km w jedną stronę) oraz domem i wake parkiem (23km), uwzględniając wszelakie kombinacje pomiędzy wyżej wymienionymi. Co prawda nie zawsze mogę ominąć główne ulice, ale powoli uczę się, jak sobie na nich radzić. Przez ostatnie pół roku jeździłam w końcu codziennie (!) motocyklem jako pasażer, więc mniej więcej orientuję się, czego unikać, jak i dlaczego. W porównaniu do standardów europejskich, na tajskiej drodze panuje kompletny nieład, ale ja uważam, że jest to nieład w pewien sposób kontrolowany - trzeba tylko znać obowiązujące zasady. Pierwszeństwa są często grzecznościowe, co przy natężonym ruchu jest bardzo pomocne. Kierowcy co prawda notorycznie nie włączają kierunkowskazów, zmieniają niespodziewanie pasy ruchu, itd., ale jednocześnie zdają się obserwować pozostałe pojazdy i otoczenie (z wykluczeniem pieszych, bo jak już kiedyś pisałam, pojęcie pierwszeństwa pieszego w Tajlandii nie istnieje). Główne drogi mają na ogół oddzielony pas pobocza, po którym można się w miarę bezpiecznie - jak na warunki tajskie - przemieszczać. O ironio, największym utrapieniem są kierowcy jeżdżący tym pasem pod prąd. Trzeba też uważać na bezdomne psy, które lubią niespodziewanie wyjść na drogę (dlatego lepiej nie trzymać się aż tak kurczowo tego pobocza) i kałuże (chyba że jedziemy w czasie lub zaraz po burzy po zalanej drodze, wtedy nie ma rady) oraz notorycznie patrzeć w lusterka, co na szczęście mam w zwyczaju. A dla ciekawskich - jeżdżę "normalnym" motocyklem z biegami (co dla niektórych pracowników szkoły było nie do pomyślenia...), a maszyna została mi użyczona przez pracodawcę. Przez pierwszych pięć dni jazdy prowadziłam rachunki i wyszło na to, że zapłaciłam jedynie 100 bahtów za benzynę, zamiast około 760 bahtów, które musiałabym zapłacić za komunikację miejską na pokonanych w tych dniach odcinkach. Wizja zaoszczędzenia około 4000 bahtów miesięcznie bardzo mi odpowiada!

 Buddyjskie bransoletki (dwie zewnętrzne)
Motocykl motocyklem, ale miało być przecież jeszcze o szkole! Oraz mnichach, bransoletkach i jedzeniu. Tak więc w sobotę odbyło się w końcu oficjalne otwarcie nowej filii, ale czymże byłoby oficjalne otwarcie bez tradycyjnego zaproszenia mnichów. Były nawet przygotowane specjalnie dla nich drewniane ławy, na których siedzieli podczas modlitwy. Zaczęli jednak od śniadania (tak to się zwykle odbywa), a skończyli na poświęceniu szkoły i wymalowaniu buddyjskich symboli nad wejściem i w środku. Dostałam też buddyjską bransoletkę chroniącą przed złymi duchami (wprost z rąk mnicha - bez dotykania!) i miałam okazję wsadzić jedzenie do ich wielkiej miski (która tak naprawdę przypomina bardziej dzban), co ponoć przynosi szczęście. A propos dotykania mnichów przez kobiety i vice versa - jak już kiedyś pisałam, jest to absolutnie zakazane. Co ciekawe, podczas "wielkiego otwarcia", wszystkie przedstawicielki płci pięknej wręcz przed nimi uciekały w obawie, że mógłby zaistnieć choćby cień szansy muśnięcia ich pomarańczowej szaty. Jak udało mi się dowiedzieć, to samo dotyczy kobiet należących do rodziny mnicha (np. matki czy siostry), z pominięciem sytuacji, gdy wyżej wymieniony jest chory; wówczas kobieta z rodziny ma prawo się nim zaopiekować.

Święcenie i znakowanie na zewnątrz...
...oraz wewnątrz!



















Świętowanie nie byłoby jednak kompletne bez pysznego, tajskiego jedzenia. Jeśli chodzi o ostrość, doszłam już chyba do ekstremum! Trochę niepokoi mnie fakt, że ból w uszach spowodowany przesadnie ostrym jedzeniem nie sprawia już nawet na mnie wrażenia... ;) Jeśli natomiast chodzi o Tajów, to ostatnio zaobserwowałam dziwną modę pod tytułem "Naprawdę lubisz ostre jedzenie? Ja ostrego nie jem!". Upodabnianie się do "zachodu" zaatakowało więc już nawet aspekt kulinarny.

Włochate rambutany
A co do kulinariów - włochate rambutany są pyszne! Chociaż nic nie irytuje bardziej, niż cienka warstwa otaczającej pestkę skorupki, która na amen przywiera do jadalnej części owocu. A że jestem z natury leniwa - no i nie mam odpowiedniego nożyka! - to zjadam całość. Najlepsze dobrze schłodzone!




czwartek, 9 maja 2013

Wracam na wodę!

Cinco de Mayo
Jestem, żyję, melduję się! Przez ostatnie dwa tygodnie miałam trochę pracy, chociaż ostatnio udało mi się tak poprzesuwać zajęcia, że grafik majowy przedstawia się całkiem obiecująco. Zgodnie z przewidywaniami (choć niekoniecznie zgodnie z planem), nowa filia szkoły ruszy pewnie najwcześniej od przyszłego miesiąca. Nietrudno więc zgadnąć, że panuje ogólny rozgardiasz, ale skoro nie można temu zaradzić, to trzeba to zaakceptować. Pracuję więc tyle, ile mi każą, przeklinam słońce, czekając na songthaew (odsyłam do google -> grafika!) i przeplatam to wszystko obiadami ze znajomymi. W zeszłą niedzielę świętowaliśmy Cinco de Mayo, czyli zwycięstwo wojsk meksykańskich nad francuskimi w bitwie pod Pueblą (5.05.1862r., stąd nazwa). Nie, żebym wiedziała, ale sprawdziłam ;) Propozycja wyszła od Chelsea i Kiddee'ego, bo jak się okazało, Amerykanie mają zwyczaj świętować w tym dniu tak samo, jak Meksykanie. A że przecież każda okazja jest dobra, to spotkaliśmy się wieczorem - Chelsea, Kiddee, May, D-Jay, Ja (czyt. "Dża") i ja - w meksykańskiej restauracji, żeby zjeść tacos i wypić za zwycięzców i poległych chociaż jedną Margharitę (no, może dwie).

Najwspanialej!
Ale tak właściwie to nie o tym miało być, to wszystko na marginesie. Bo najważniejszą informacją tego postu jest to, że wczoraj wróciłam na wodę!!! Po raz pierwszy po prawie pięciu miesiącach. Naprawdę się denerwowałam, ale jednocześnie byłam taka podekscytowana! Obiecałam sobie zrobić najpierw kilka czystych kółek i wypróbować nową nogę (w jeszcze nowszej ortezie). Spisała się! Potem odważyłam się zaatakować kilka przeszkód, ale tylko tych niższych, z których nie trzeba za bardzo skakać (czyli tzw. slidery); pokusiłam się nawet o obroty. Podarowałam sobie póki co kickery (wyskocznie), po których lądowanie jest dużo bardziej agresywne. Jutro się nad nimi zastanowię! A podsumowując wczorajsze pływanie:

- temperatura powietrza: milion stopni
- temperatura wody: milion stopni
- tłok na wyciągu: pusto (byłam rano przed pracą)
- kolano w ortezie - super (ale na razie przy łagodnym pływaniu; nie było jeszcze poddane próbom generalnym)
- drugie kolano, zwane "zdrowym" - trochę gorzej, ale jeszcze nad nim popracuję, nie ma rady
- kondycja: tragedia, bo kilkunastu okrążeniach ledwo mogłam utrzymać drążek!
- nowe wiązania (!!!): super!
- poparzenie słoneczne: całe ramiona, przedramiona i częściowo nogi, w tym lewa we wzór ortezy
- ból ciała w dniu dzisiejszym: absolutnie wszystko; na zajęciach kazałam uczniom zmazywać tablicę, bo z trudem podnoszę ręce ;)

Tak, pływam w zegarku
Następne pływanie jutro rano! Jeszcze parę dni minie, zanim porządnie się rozpływam, oswoję z nowym przeszkodami (w ostatnim czasie wszystkie trochę "podnieśli", przez co inaczej się napływa i ląduje), przyzwyczaję mięśnie i zapanuję nad kolanami. No i nad strachem. Bo nadal mam w głowie wizję zgniatanego kolana.




P.S. Uwielbiam tajskie zachody słońca. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale one są CODZIENNIE piękne. Nawet jeśli oglądam je spocona jak mysz, czekając na nieklimatyzowany autobus.