piątek, 15 marca 2013

Sobota (2. marca) - przyjeżdżają!

A więc to już koniec! Marysia od 24 godzin chłodzi się w mroźnej Warszawie, a rodzice od kilku dni stawiają czoła poznańskim zaspom. To były bardzo leniwe dwa tygodnie i na samą myśl o tym, ile mam zaległości na blogu, aż odechciewa mi się pisać. Ale to już moje ostatnie wolne dni, więc jak nie teraz, to nigdy!

Rodzice i Marysia przylecieli w sobotę 2. marca. Jak dziwnie było się z nimi spotkać w gorącym Bangkoku! Właściwie to pogoda trochę zakaprysiła, bo było w tym czasie jakieś dziwne załamanie pogody i temperatura spadła poniżej 30 stopni. Tak czy siak, zdecydowanie cieplej niż w Polsce ;) Po powitaniach i uściskach, dostałam prezenty: kilogramy kiełbas i wędlin, serów, pieczywa, worek kisieli i budyniów, worek (!) Prince Polo, chrusty, powidła i wiśnie od Babci, ciasteczka od Cioci, ulubione kamyczki Jutrzenki, wiśniówkę (och, pyszności!) i kruszona (sic!) od siostry, Milkę (om nom nom) i pewnie coś jeszcze, co mi umknęło. Krótko mówiąc, zwariowali! ;) Leżę więc teraz obłożona przysmakami i na bieżąco dostarczam mózgowi niezbędnej, polskiej energii. Obawiam się, że ta polska energia pójdzie mi nieźle w biodra, no ale coś za coś.

Pan i władca! To zdjęcie nawet w połowie nie przedstawia ogromu jedzenia

Wczorajszy bilans:

- liczba zjedzonych chrustów: nie pamiętam
- liczba zjedzonych kisieli, budyniów i kaszek Słodka Chwila: nie pamiętam
- liczba zjedzonych kabanosów: 3
- liczba zjedzonych Prince Polo XXL: 1
- liczba zjedzonych tabliczek czekolady Milka: 1
- liczba czegokolwiek, co byłoby zdrowe i niskokaloryczne: 1 jogurt
- częstotliwość otwierania lodówki: 5 razy na godzinę

No cóż, dziś chyba jednak zjem na obiad ryż, zamiast czekolady.

Oprócz smakołyków, rodzice przytargali też dla mnie nowe wiązania wake'owe (mówię "przytargali", bo nie jest to najmniejszy i najwygodniejszy przedmiot do transportu), które udało mi się dostać na gwarancji za stare, które się rozpadły. Są śliczne i taaaaakie wygodne! Przymocowałam je już do deski i teraz tylko czekam, aż w końcu będę mogła je wypróbować. Rodzice trochę narzekali, że niby pachną paskudnym plastikiem, którym przesiąkł im cały bagaż, ale ja uważam, że jest to piękny zapach nowego sprzętu! ;) A nowy sprzęt nie może przecież źle pachnieć. I tak jak można lubić zapach nowej książki, tak można też lubić zapach nowych wiązań wakeboardowych. Prawda? :)

[Przerwa na kabanosa]

Gdy wszyscy się już mniej więcej rozpakowali, wyszliśmy w poszukiwaniu czegoś dobrego do jedzenia, tym razem tajskiego. Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na bardzo przyjemną knajpkę, gdzie najedliśmy się po uszy, a resztki zielonego curry i zupy Tom Yum dopychaliśmy już na siłę. Na siłę, czyli z przymusu wewnętrznego (czyt. łakomstwa), bo było absolutnie przepyszne!

Kuchnia tajska jest pyszna!
Do domu wróciliśmy tuk-tukiem, przed którym wcześniej zapierałam się rękami i nogami, ale ostatecznie zgodziłam się na tę wybitnie turystyczną atrakcję. W każdym razie, po dwóch przejażdżkach, jakich doświadczyłam w ciągu tych dwóch tygodni oświadczam, że już w życiu nie wsiądę do tego diabelskiego pojazdu, bo życie jest mi jeszcze miłe.

[Przerwa na drugiego kabanosa. Nie wiem, co będzie z tym ryżem na obiad!]

W końcu Marysia i ja pożegnałyśmy się z rodzicami, którzy mieszkali w centrum, i pojechałyśmy do Lam Luk Ka, czyli tam, gdzie biały jest ciekawostką, a uliczne Pad Thai najpyszniejsze na świecie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz