sobota, 31 maja 2014

Filipiny - początek

Wygląda na to, że z Tajlandii wyjechałam w samą porę. Dzień po moim wylocie wprowadzono godzinę policyjną, która trwa od 22.00 do 5.00 rano; nawet nieśmiertelne 7-11 jest w tym czasie zamknięte, choć przecież to sklep, który nigdy się nie zamyka!! BTS przestaje jeździć o 21.00 zamiast o północy, a dojazd na i z lotniska w czasie godziny policyjnej możliwy jest tylko za okazaniem ważnego biletu. Źle się dzieje w Bangkoku! :(

Filipiny za to przywitały mnie iście po filipińsku, czyli czterogodzinnym opóźnieniem samolotu (ponoć punktualność linii lotniczych to rzadkość) - najpierw z powodu że bez powodu, a później rozpętała się burza. I tak spędziłam na lotnisku w Manili siedem godzin, siedząc w małym, dusznym terminalu z popsutą klimatyzacją i z równie popsutym wi-fi, za to z mnóstwem sympatycznych ludzi wokół, którzy chętnie dzielili się swoimi prywatnymi sieciami ;).

Pierwszy tydzień na Filipinach w skrócie:


1. Mieszkam w Consolacion (czyt. Konsolaszion) na wyspie Cebu. Jest to raczej wioska, a do najbliższego miasta, Cebu (miasto nazywa się tak samo, jak cała wyspa), jest około 20km. Na szczęście wśród dziur i kurzu wyrosło tu też bardzo cywilizowane SM, czyli sieciówkowe centrum handlowe, w którym jest chyba wszystko, łącznie z watą cukrową i McDonaldem.

2. Wokół Cebu jest mnóstwo innych wysp. Te większe, znajdujące się po sąsiedzku, połączone są mostami (na przykład lotnisko jest na sąsiedniej wyspie Mactan, a nie na samej Cebu).

3. Póki co mieszkam w domu, który dzielę z kilkoma innymi osobami (albo raczej to one dzielą go ze mną) - wszyscy pracują w Cebu Wake Park, gdzie i ja mam nadzieję zahaczyć się na trochę dłużej. No i jestem w pokoju z Nice, szaloną Filipinką, dzięki której mam natychmiastowe odpowiedzi na wszystkie moje "dlaczego". Mamy zdecydowanie najlepszy pokój, bo dosięga nas niezablokowane wi-fi sąsiadów ;). Aha, i jest klima!

4. Drugiego dnia rano udało mi się bardzo elegancko potłuc lewy bark, co niestety wyklucza mnie z pływania na jakiś miesiąc. Jestem chyba mistrzem bezsensownych kontuzji... Pływałam przy bardzo dużym odpływie, czyli na płytkiej wodzie (Cebu Wake Park jest odgrodzony, ale ma połączenie z morzem, więc dzienny poziom wody waha się od zaledwie 40cm do około 2,5 metra) i lądując (tzn. nie lądując) uderzyłam barkiem w dno. Odwiedziłam już trzy szpitale i na szczęście w ostatnim wykluczono złamanie, co nie zmienia faktu, że przez trzy tygodnie muszę chodzić z ręką na temblaku (ponoć uraz stawu barkowo - obojczykowego).

5. Głównie przesiaduję teraz w wake parku i taplam w wodzie (taplanie to trochę dziwne słowo, ale w tym momencie wybitnie adekwatne; z jedną sprawną ręką można się co najwyżej taplać). Staram się też pomagać jak tylko się da, a moje ramiona powoli nabierają intensywnie czekoladowego koloru (moja babcia określiłaby je mianem sczerniałych, a Filipińczycy co najwyżej różowych).

Droga dojazdowa do Cebu Wake Park (wake park widać po lewej stronie)
CWP
Widok po prawej (i mnóstwo rozgwiazd!)
Z tyłu też ładnie, zwłaszcza o zachodzie
Helmut i Nice w sklepie
A to ja we własnej osobie
I tu!

 

Ciekawostki, dziwności i w czym Filipiny różnią się od Tajlandii:



1. Zaczynając od końca, Filipiny różnią się od Tajlandii wszystkim; pewnie łatwiej byłoby napisać, czym się nie różnią.

2. Nie wiem, czy to kwestia tylko Cebu, czy całego kraju, ale na ulicach panuje generalnie duża bieda. Eleganckich apartamentów czy nawet prostych kondominiów, których w Bangkoku całe mnóstwo, tutaj ze świecą szukać. Brudne, bose dzieci na ulicach (które jednak na ogół dobrze się bawią) to dość codzienny widok. Klimatyzacja nie jest aż tak powszechna, jakby się wydawało, a o szybkim internecie można w ogóle zapomnieć (cud, jeśli w ogóle jest).

3. Ludzie są PRZESYMPATYCZNI! I wszyscy bez wyjątku mówią płynnie po angielsku, co naprawdę ułatwia życie.

4. Tutejszy język nadal jest dla mnie zagadką. Na północy (Manila i okolice) używa się tagalo (czyli powiedzmy, że tego "właściwego" filipińskiego), a tutaj mówi się po "cebuano" (nie mam pojęcia, jak to spolszczyć). Na południu są jeszcze inne języki i dialekty. Wiele słów brzmi znajomo, bo są identyczne lub podobne jak po hiszpańsku (w końcu Filipiny to była kolonia hiszpańska), a do tego Filipińczycy, rozmawiając między sobą, używają co któregoś słowa po angielsku; czasem są to wręcz całe frazy! Nadal nie mogę pojąć, dlaczego. Brzmi to mniej więcej tak: "Last week bla bla bla Monday bla bla guapo bla bla bla thank you bla bla bla". Czasem nawet jestem w stanie zrozumieć ogólny sens rozmowy. Powoli też zaczynam uczyć się cebuano, chociaż otaczają mnie Filipińczycy z różnych części kraju, więc czasem cebuano zamienia się w tagalo... Obawiam się, że nic normalnego z tej mieszanki nie wyjdzie!

5. Jedzenie, uogólniając, jest paskudne. Podstawą jest ryż, ale w wersji hard core, czyli ryż albo ryż (w Tajlandii do wyboru były chociaż jeszcze nudle). I ludzie faktycznie jedzą ten nieszczęsny ryż trzy razy dziennie! Do niego natomiast jelita, skórę, świńskie uszy, kurze łapki i inne paskudztwa... Nie żartuję! Znaleźć mięso w czystej postaci bez tych wszystkich dodatków to istna sztuka. Wszyscy zapewniają mnie, że to czy tamto jest pyszne i mam spróbować, ale widząc w misce świńskie włosy (!) na skórze otaczającej kawałki mięsa, naprawdę mi się odechciewa... Aha, ponoć nie miałam jeszcze okazji spróbować rarytasu, czyli zarodka kurczaka w jajku... Nie, dziękuję.

Ryż, ryż, ryż
Kurze łapki
Jelita
6. NA KAŻDYM KROKU SĄ PIEKARNIE ZE ŚMIESZNIE TANIM PIECZYWEM I DROŻDŻÓWKAMI, KTÓRE SMAKUJĄ DOSŁOWNIE JAK NASZE! To jest chyba dla mnie największe zaskoczenie w tym kraju, zwłaszcza w kontraście ze świńskimi jelitami na patyku ;). Filipińskim deserom mówię więc stanowcze tak, za to całej reszcie stanowcze nie. No, poza ostrygami z czosnkiem i serem, które są bodajże miejscowym specjałem i w których absolutnie się zakochałam! A Filipińczycy nadal uparcie jedzą ten swój ryż trzy razy dziennie.

7. Głównym środkiem transportu miejskiego są jeepneys, trochę podobne do tajskiego songthaew. Czasem większe, czasem mniejsze, ale zawsze bardzo kolorowe, a często też dodatkowo poozdabiane! Przejazd kosztuje tylko 8 pesos (około 60gr). Uwaga na głowy! Ja prawie za każdym razem uderzam w sufit.

Jeepney
8. Innym popularnym środkiem transportu są tricycles, czyli motocykle z doczepioną obok budką oraz trisikad, czyli identyczny pojazd, ale z rowerem zamiast motoru. Tricycle może przewieźć aż...siedem osób! Cztery (co wydawało mi się niemożliwe) zgniatają się w doczepionej mini budce, a dwie siadają za kierowcą (w dodatku bokiem, bo doczepiona budka uniemożliwia normalne siadanie okrakiem). Nice mówi, że...jest to i tak już zmniejszona dopuszczalna liczba osób ("ze względów bezpieczeństwa"... haha!), bo wcześniej siadano też NA DACHU budki oraz za nią. Azjaci nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.

Do tej naszej budki dosiadły jeszcze dwie (!) osoby dorosłe, a kolejne dwie usiadły za kierowcą na motorze (motor jest z boku po drugiej stronie budki)

9. Absolutnie wszyscy ochroniarze, policjanci czy inni stróże prawa wyposażeni są albo w pistolety (to na przykład nasz ochroniarz w wake parku, który wydaje klucz do toalety), albo w karabiny (na przykład ochroniarze w McDonaldzie). Mijałam też w mieście Cebu sklep z bronią, więc zakładam, że jest ona bardzo łatwo dostępna. Filipińczycy mówią, że to przecież dobrze i że oni czują się dzięki temu bezpieczniej! Bo ja wiem, czy czułam się bezpieczniej, jedząc lody w Jollibee pod bacznym okiem uzbrojonej w karabiny ochrony... Ale ostatecznie zrobiliśmy sobie razem zdjęcie ;).


10. Na ulicach można znaleźć takie śmieszne automaty na wodę. Bierze się woreczek, wrzuca monetę, łapie wodę do woreczka, związuje, przegryza jeden z narożników i pije. Miałam duże obawy co do tej zabawy, ale ostatecznie odważyłam się spróbować i mój żołądek nadal żyje i ma się dobrze!



11. W Cebu nie ma chyba wielu turystów (nawet w mieście widziałam dosłownie garstkę; pewnie wszyscy leżą na plaży), a w Consolacion to już chyba jestem jedyna. Nie muszę więc pewnie mówić, że wszyscy patrzą na mnie, jakbym właśnie przyleciała z innej planety. Ponoć gdy Filipińczyk zobaczy coś pięknego, to mówi się, że jest to lekarstwo dla jego oczu. Tak więc ja byłam już kilkukrotnie lekarstwem dla oczu niejednego filipińskiego robotnika, o czym Nice nie omieszkała mnie poinformować... ;).

12. Raz podszedł do mnie chłopiec, chwycił za rękę i przyłożył ją sobie do czoła, a potem jakby nigdy nic wrócił do swojej mamy. Nie wiedziałam, o co chodzi! Dowiedziałam się później, że jest to oznaka bardzo dużego szacunku dla drugiej osoby.

13. Wszyscy Filipińczycy umieją śpiewać i znają teksty chyba wszystkich piosenek!

14. Wielu Filipińczyków je rękoma. A przynajmniej wszyscy ci przesympatyczni, prości ludzie z Consolacion. Na nic zdały się moje logiczne argumenty i ostatnio zmuszona zostałam do zjedzenia całego lunchu palcami... Yhyyyyyy!

15. Na Filipinach są tańczący policjanci! Choć nie jestem pewna, czy tylko w Cebu, czy w całym kraju. Przejeżdżając kilka dni temu przez skrzyżowanie zobaczyłam, że policjant stojący na środku wykonuje dziki taniec (nie żartuję; to był DZIKI TANIEC), JEDNOCZEŚNIE kierując ruchem. Nice, która akurat byłą ze mną, niewzruszona stwierdziła: "No tak, mamy tańczących policjantów. Ten jest akurat średni, ale niektórzy są naprawdę dobrzy i wykonują 'sexy dance'". Czekam więc niecierpliwie na "sexy dance" w wykonaniu filipińskiego policjanta na środku skrzyżowania!

16. Niektórzy Filipińczycy traktują uszy jako podręczną portmonetkę. Naprawdę, nie mam pojęcia dlaczego. Już kilka razy widziałam ludzi z pięcio- lub dziesięciopesową monetą w uszach. Nie dostałam konkretniejszego wyjaśnienia tego dziwnego zjawiska, niż "no tak, żeby mieć pod ręką".

17. To będzie dziwny punkt... Ale Filipińczycy często w ogóle nie używają papieru toaletowego. W ogóle. Tylko się podmywają. Wolę nie wnikać.

18. O dziwo, na Cebu jest nieco chłodniej niż w Bangkoku. Oczywiście nadal jest bardzo gorąco, ale zamiast prawie 40 stopni, które teraz są w Tajlandii, tu jest nieco ponad 30. Różnica jest za to taka, że wilgotność powietrza jest nieco większa, więc człowiek cały czas się lepi.

19. Generalana zasada brzmi: jeżeli Ty nie zjesz swojego jedzenia, to zjedzą je mrówki. Te normalne, te mini, albo te wielkie ze skrzydłami. Ygh!

20. It's more fun in the Philippines!


środa, 21 maja 2014

Post numer 100! I już ostatni z Tajlandii

Czyż liczba 100 nie jest piękna? W ciągu tych 20 miesięcy (Tak! Za sześć dni byłoby równe 20 miesięcy!) napisałam prawdopodobnie więcej, niż przez trzy lata liceum w klasie humanistycznej. W dodatku posty na moim blogu mają pewnie więcej treści i sensu, niż moje szkolne wypracowania.

Siedzę już na lotnisku i czekam na boarding. Nie wiem, jakim cudem udało mi się przejść przez odprawę, ale jakoś przeszłam. Wczorajsze pakowanie było koszmarem! Okazało się, że bagaż sportowy obowiązuje tylko na przelotach krajowych (co za bzdura), a nie międzynarodowych. Pozwolono mi zabrać dechę (przekracza wymiary normalnego bagażu), ale kazano zmieścić się ZE WSZYSTKIM w... 20 kilogramach. Musiałam więc zostawić pod opieką Chelsea i P'Kaew sporo gratów (do wydania, sprzedania, ewentualnie zachowania), także moją pierwszą deskę, której chyba najbardziej mi żal. Jest już w dość opłakanym stanie, więc zamiast sprzedawać, chciałam ją zostawić jako zapasową lub po prostu na pamiątkę... No ale nic, może jeszcze będzie do odzyskania ;). W bólach i mękach udało mi się więc zmieścić w 23,5kg głównego bagażu zamiast dozwolonych 20 (przy odprawie podpierałam torbę nogą, więc pokazało mniej...), do walizki-kabinówki wcisnęłam 12,5kg zamiast 7 (nikt nie sprawdził), do "podręcznej torby" na ramię dobre 6kg, ale udawałam, że nic nie waży, i do tego w ręce targam wiązania wake'owe... Starałam się nie rzucać z tym wszystkim w oczy i jakoś dało radę! I w ten sposób w ogólnym limicie 27kg "zmieściłam się" z przeszło 40kg :).

Wczoraj w Tajlandii ogłoszono stan wojenny, chociaż mam wrażenie, że więcej szumu robi się w zachodnich mediach, niż w lokalnych. Wczoraj też protestujący zablokowali część autostrady ode mnie na lotnisko, więc dziś na wszelki wypadek wyjechałam dużo wcześniej. Po drodze widziałam na ulicach żołnierzy z karabinami, co naprawdę wyglądało nieprzyjemnie, zwłaszcza w tak spokojnej dzielnicy jak Lam Luk Ka!

I tak kończy się moja tajska przygoda. Czy na pewno się kończy? Czy na zawsze? Nie mam pojęcia! Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że czas na coś nowego. Wiem jednak na pewno, że do Tajlandii jeszcze wrócę! Czasem ten kraj doprowadza mnie do furii, ale z drugiej strony czuję się już tutaj jak u siebie. No i bardzo będę tęsknić za Chelsea, P'Kaew, May, Kiddeem i paroma innymi osobami. Ale na pewno się jeszcze zobaczymy!

Tutaj zdjęcie z wczorajszego, ostatniego już pływania.


A to sprzed chwili :)


Zaraz boarding. Następny post będzie o Filipinach!



Edit:

Dorzucam jeszcze jedno zdjęcie, o którym pisząc na lotnisku zapomniałam. To był mój ostatni wieczór w Bangkoku i ostatnie pożegnanie z Chelsea i P'Kaew!



niedziela, 18 maja 2014

Miniony miesiąc na zdjęciach i przedostatni post

Najchętniej poszłabym w tej chwili spać, bo ledwo żyję po ostatnich wieczorach, ale jakoś tak zawsze wychodzi, że albo napiszę w nocy, albo wcale.

Od czasu powrotu z Koh Samed, żyję sobie beztrosko pomiędzy pływaniem w Thai Wake Parku i włóczeniem się po Bangkoku. Byłam w kilku nowych miejscach, poznałam parę nowych ludzi i już teraz wiem, że będzie mi tego wszystkiego bardzo brakować.

Bo zastanawiacie się pewnie, o co chodzi z tym przedostatnim postem? No więc zostały mi już tylko... trzy dni w Tajlandii. Właściwie dwa, bo środa się nie liczy. I nie, nie wracam jeszcze do domu! Szykuję się za to do przeprowadzki na Filipiny!!! Dostałam ofertę pracy w małym wake parku (na tzw. systemie 2.0, czyli wyciągu dwu-słupowym) na wyspie Cebu. Nie chciałam być zbyt wybredna (wysłałam podania też do innych miejsc, ale w dużych wake parkach ciężko o przyzwoitą pracę dla zwykłego, szarego człowieka), więc decyzja zapadła szybko. Sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie! Póki co wygląda na to, że będę musiała zmodyfikować jakoś nazwę bloga ;).

Ale chwilowo jestem jeszcze w Bangkoku. Czas na zdjęcia!

Że było o pływaniu, to najpierw trochę na wodzie...



...o, i mój ulubiony, zezowaty mopsik! :)


Zaprzyjaźniłam się też z Angeliką, która trenowała w TWP przez dobre dwa miesiące. Strasznie żałuję, że poznałyśmy się tak późno, bo dopiero po moim powrocie z Wietnamu!! Kiedyś chyba napiszę oddzielny post o pro-riderach, bo ich życie często bardzo odbiega od tego, co sobie wyobrażamy.


Azjatycka rozpusta, czyli znowu te paznokcie... ;)


Żegnam się z ulubionymi osobami, miejscami i przysmakami. Tutaj kawa z LookNham w BACC (Bangkok Art and Culture Center).


 Bowling, kino i te sprawy (widzieliście już nową "Godzillę"?)/


W międzyczasie przypadało też Cinco de Mayo, które tradycyjnie już świętowaliśmy w meksykańskiej knajpie. Wypiliśmy o kilka szotów tequili więcej, niż planowaliśmy, a te ze zdjęcia poniżej są już naszym gwoździem do trumny ;).

A tutaj Ola i Kuba! I nasze bardzo niekorzystne zdjęcie, ale było gorąco jak piorun. Tych dwoje, oprócz tego, że wypili ze mną tradycyjne "wiaderko", to jeszcze litościwie zabrali kilka kilogramów moich zbędnych rzeczy, których nie będę już musiała targać na Filipiny. Jeszcze raz wielkie dzięki!


A to już zdjęcie z Chelsea i May z minionego tygodnia. Świętując moją "ostatnią środę w Bangkoku", uległyśmy pokusie pączków z Krispy Kreme. W końcu jesteś tym, co jesz! ;)


May jest w ciąży, więc dostała od nas mały prezent.



I na koniec... miniona noc! Sprawca moich opadających właśnie oczu. W towarzystwie Chelsea i P'Kaew żegnałam Khao San, a tym samym imprezowe serce turystycznego Bangkoku. Nie obyło się bez kupowania takich samych koszulek i bransoletek, a na deser oczywiście kababu i roti ;). Tę zieloną koronę dostałam od P'Kaew!






Jutro przedostatnie pływanie w TWP i pożegnalny obiad w Bangkoku, a we wtorek już tylko chwila na wodzie z samego rana, a potem suszenie sprzętu i pakowanie.

Będę bardzo, ale to bardzo tęsknić!


Uwaga. To był 99 (DZIEWIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY) post! Setny będzie jeszcze z Tajlandii :). Nie przegapcie!


niedziela, 11 maja 2014

Wielkanoc na Koh Samed

Jeszcze tego samego dnia, kiedy Marysia wyjeżdżała, pojechałam wieczorem do Chelsea, żebyśmy mogły następnego dnia rano ruszyć wspólnie na Koh Samed (dworzec autobusowy jest 10 minut pieszo od ich domu). O Samed już pisałam - jest to tak zwana "weekendowa wyspa Bangkoku" (około 3,5h autobusem do Ban Phe, a potem 30 minut kuterkiem; to był już mój trzeci raz!). Jeśli ktoś jest leniwy i, już na miejscu, nie ma siły przewlec się w upale paru kilometrów, musi zadowolić się mało ciekawą plażą, brudną wodą i zwykle tłumikiem ludzi (za to 7-11 będzie w pobliżu). Jednak im bardziej oddalimy się od portu (czyt. złapiemy pick-upa lub spoceni jak myszy pomaszerujemy około 45 minut - ja zawsze użeram się z tą drugą opcją, właściwie to nie wiem, dlaczego), tym zrobi się puściej, czyściej i zdecydowanie piękniej. Warto się więc przejść!

Ale co tu dużo pisać. Przez trzy dni leżałyśmy głównie na plaży i piłyśmy szejki owocowe. Pół soboty spędziłyśmy też malując jajka (nie myślcie, że to takie proste; farbki przywiozłam z Bangkoku, a po jajka - ugotowane już! - drałowałyśmy do 7-11, a i tak udało nam się kupić tylko cztery).







O, a tu malujemy! Siedziałyśmy tak dobre kilka godzin, doprowadzając nasze pisanki do perfekcji i jednocześnie wzbudzając zainteresowanie kilkorga miejscowych.







Na śniadanie wielkanocne ograniczyłam się do orzeźwiającego szejka, więc bardziej świątecznie potraktowałyśmy lunch (może ośmiornica w curry i koktajl z mango nie brzmią szczególnie wielkanocnie, ale za to są pyszne). A że była to jednocześnie pora śniadania w Polsce, to udało mi się jeszcze zdzwonić z rodziną na skypie! Byłam już wtedy wersją trzydniowej skwarki ;).


Nigdy nie chce mi się opuszczać wyspy. Żadnej! Ale trzeba było wracać. Chelsea zrobiła mały, wielkanocno - wakacyjny kolaż...


...a ja jej ostatnie już zdjęcie w drodze powrotnej.


I znów witamy upalny Bangkok!