piątek, 26 lipca 2013

Codzienność

Niedawno mój brat miał urodziny! :)
Powoli tajeję. Nie pamiętam już dnia bez ryżu i co gorsza, wcale za takim dniem nie tęsknię. Zasmakowało mi nawet mięso na patyku! Chociaż tajską kiełbasę nadal uważam za paskudztwo. Codziennie o świcie wlokę się do pracy zapchanym autobusem (poprzedni motocykl nie należał do mnie i musiałam się z nim rozstać; nadal szukam nowego) otoczona wpatrującymi się w swoje telefony Tajami, samej nie pozostając w tyle (niestety). Uświadomiłam też sobie, że nie bardzo pamiętam, jaki dokładnie jest mój naturalny kolor skóry... Ale na pewno nie był to odcień brązu; raczej różowawej bieli ;) Mówiąc "odcień brązu" nie mam też niestety na myśli pięknej, złotej, turystycznej opalenizny, tylko raczej ciemne plamy "na wakeboardera w ortezie" - opalone ramiona, twarz i nogi do linii szortów (w tym jedna na całej długości w białe paski), a reszta biała. Generalnie rzecz biorąc, wyglądam na brudną ;) Nie opuszcza mnie też tajska wysypka, która wywołuje takie swędzenie, że już nawet drapanie o szafę na niewiele się zdaje. Potem tajskie muchy nie dają mi spokoju, bo lubią siadać na wszystkich zadrapaniach. Za to właśnie szczerze ich nie cierpię! Ratunkiem jest maść tygrysia i polski Fenistil. Dowiedziałam się też, że jest coś takiego jak alergia na ugryzienia niektórych owadów oraz maść, która przed tym ratuje; jestem na etapie szukania jej w aptekach :) Aha, no i pogoda. Jakoś teraz tak chłodniej. Niby termometr pokazuje w ciągu dnia te 32 stopnie, ale wcale nie jest mi gorąco. Chyba że pada, wtedy wilgotność staje się dość męcząca. Jednak odczucie ciepła mam zdecydowanie inne, niż na początku. A może po prostu przełomem okazały się katastrofalne temperatury w kwietniu i w maju. "Koszmar minionego lata" brzmi tu bardzo adekwatnie!

A tu jeszcze 4. lipca - świętujemy Dzień Niepodległości (USA) i bawimy się światłem
W pracy całkiem nieźle, a nad potworami udało mi się już chyba zapanować :) Ale zdążyłam się też zorientować, że nasza sekcja English Program to istna sielanka w porównaniu z tym, co dzieje w sekcji obok, gdzie dzieci uczą się "normalnym" trybem. "Normalny" wzięłam w cudzysłów, bo żaden zdrowy na umyśle farang nie nazwałby tajskiego systemu edukacji normalnym. Jedyne jednak, czego nadal nie mogę zdzierżyć, to poranne wstawanie. To też sprawia, że po południu ledwo się czołgam, a po powrocie do domu marzę tylko o pójściu spać. I jak to pogodzić z aktywnym życiem? Ale na szczęście w ciągu roku jest też parę świąt, które David - mój kolega z pracy - i ja dokładnie już sprawdziliśmy ;) W miniony poniedziałek obchodziliśmy Asalha Puja i z tej okazji wolne było od soboty aż do wtorku - większość czasu spędziłam oczywiście na wodzie. Następne święto to urodziny królowej w połowie sierpnia. Już się nie możemy doczekać, żeby razem z wszystkimi celebrować ten dzień ;)

Press na przeszkodzie, czyli długi weekend i wieczorna sesja na wodzie




Mam jednak wrażenie, że moja nowa praca była niejako zrządzeniem losu. Zwłaszcza po wiadomości, jaką usłyszałam w miony wtorek wprost od właściciela wake parku: w przeciągu 1,5 miesiąca mają zamontować wokół akwenu sztuczne oświetlenie, dzięki czemu będzie można pływać także po zmroku, a wyciąg będzie otwarty nawet do 22.00! Przypominam, że w Tajlandii ściemnia się około 18.00 w okresie zimowym i przed 19.00 latem. Ceny pewnie pójdą w górę, ale zdaje się, że zarówno to, jak i zmęczenie po pracy przestaną być w tym momencie istotne! :)

A tak na marginesie - natknęłam się dzisiaj na artykuł w języku angielskim o katastrofalnym w skutkach systemie edukacji w Tajlandii. Artykuł jest dość subiektywny i pisany chyba przez dość rozgoryczonego faranga, ale jednocześnie bardzo prawdziwy - znalazłam potwierdzenie dosłownie w każdym aspekcie. Więc jeśli ktoś czuje się językowo na siłach, to zachęcam do lektury:

http://ireport.cnn.com/docs/DOC-985267?fb_action_ids=217024221783091&fb_action_types=og.recommends&fb_source=other_multiline&action_object_map={%22217024221783091%22%3A132946340185643}&action_type_map={%22217024221783091%22%3A%22og.recommends%22}&action_ref_map=[]

P.S. Aktualizacja z dnia następnego, czyli sprzed chwili: coś mi się chyba pomyliło, jak wczoraj pisałam o pogodzie. Właśnie byłam na dworze i jednak nadal jest gorąco! ;)




poniedziałek, 15 lipca 2013

Nowa praca, czyli o małych potworach z podstawówki

Zmieniłam pracę. Uczę tam, gdzie planowałam nigdy w życiu nie uczyć... Ale czymże są plany, skoro jestem w Tajlandii? Mój były szef okazał się złym i nieuczciwym pracodawcą. Jedyne, co mogłam zrobić, to złożyć wypowiedzenie i znaleźć coś nowego. Nie obyło się bez pogróżek z jego strony (mógł pomyśleć wcześniej o tym, że mnie potrzebuje), a i ostatniej wypłaty póki co nie zobaczyłam. Ale nie ma co już wracać do tego smutnego tematu.

Dzieci na lekcji chińskiego (udają grzeczne)
Siedzę właśnie w szkole, a wokół mnie dwadzieścioro drugoklasistów wali linijkami w ławki. To moja klasa, chyba najgłośniejsza w całym budynku. Teoretycznie jestem ich drugą wychowawczynią (zaraz po tej głównej, tajskiej), ale w praktyce nie jest to oczywiście możliwe, bo komunikacja jest, delikatnie mówiąc, utrudniona. W tej chwili mają lekcję z innym nauczycielem, któremu wrzask w klasie chyba szczególnie nie przeszkadza. W czasie wolnym mam do wyboru siedzieć albo tutaj, albo w pokoju nauczycielskim, który jest zdecydowanie spokojniejszy. Ale tu przynajmniej nikt mi teraz nie patrzy przez ramię ;) Uczę w szkole podstawowej na terenie kampusu uniwersytetu Thammasat (Prathomsuksa Thammasat School), zaraz obok przedszkola, w którym pracowałam na samym początku. Szkoła jest co prawda tajska, a tajski system edukacji jest taki, że najlepiej byłoby się położyć i rozpłakać, ale ja uczę w sekcji English Program - dzieciaki tak samo rozwydrzone, za to poziom angielskiego, jak na podstawówkę, przyzwoity. Ta konkretna szkoła uważana jest też za jedną z lepszych wśród szkół państwowych, chociaż jak patrzę na biegające wokół mnie w tej chwili dzieciaki, kopiące wszystko co mają pod nogami, to nie do końca wiem, dlaczego.
Ledwo piszę!

Właśnie próbowałam walnąć dłonią w biurko, żeby ich trochę uciszyć, ale mam takie pęcherze na rękach po weekendowym pływaniu, że moja skuteczność spadła do zera.

Trzeba się przyzwyczaić
Decyzja o pracy tutaj nie była łatwa, przede wszystkim z dwóch powodów: nie mogę już pływać w tygodniu (pozostają mi tylko weekendy) i muszę być w pracy codziennie od 7.45 do 16.30. Na dojazd potrzebują dobrze ponad godzinę, więc o 6.30 wychodzę z domu. Uważam to za nieludzkie, niehumanitarne i niezdrowe, ale tak to właśnie funkcjonuje w szkołach państwowych, przed którymi przecież zapierałam się rękami i nogami. Uczę tylko 18 godzin w tygodniu, ale cały pozostały czas muszę spędzać na terenie szkoły (wyjść mogę jedynie w czasie lunchu, czyli od 11.30 do 12.30). Poranek zaczyna się od apelu, hymnu, itp., a pierwsze zajęcia rozpoczynają się o 8.30. Ostatnia lekcja kończy się o 15.30, ale nauczyciele muszą siedzieć do 16.30 - taki system. Przychodząc i wychodząc muszę się podpisać i przyłożyć palec do zeskanowana (sic!). To chyba najbardziej męczący aspekt tego typu pracy - przyjść o godzinie X, odhaczyć przybycie, odsiedzieć, wyjść o godzinie X, odhaczyć wyjście. Koszmarna rutyna! Dość rygorystyczne są też wymogi dotyczące stroju. Muszę chodzić w ciemnej spódnicy zakrywającej kolana i koszuli z długim rękawem (zakaz podwijania mankietów) lub w żakiecie. Oczywiście od początku łamię ten absurdalny regulamin i chodzę w krótkim...;) Mój szef się na to zgodził, pod warunkiem, że będzie to bardzo formalna koszula i tylko do czasu, aż dyrektorka szkoły - konserwatywna Tajka, która jest ponad nami wszystkimi - nie zwróci mi uwagi. W poniedziałki za to nosimy koszulki polo z logo i nazwą szkoły. Zawsze jakaś odmiana!

Jedziemy na wycieczkę!
Ale są też plusy, bo przecież gdyby ich nie było, to bym się nie zdecydowała. Po pierwsze, mój pracodawca to Amerykanin, który prowadzi tę szkołę już od wielu lat (tak naprawdę to szkoła, która mnie zatrudnia, nazywa się American English School, ale funkcjonuje wewnątrz państwowej szkoły Prathomsuksa Thammasat School w ramach sekcji English Program), dzięki czemu wszystko jest w miarę ogarnięte i aż przesadnie legalne (czyli przeciwieństwo tego, czego doświadczyłam w poprzednim miejscu pracy). Nie zaakceptowali nawet mojego dyplomu ukończenia studiów! UAM musi wysłać wszystkie moje dokumenty bezpośrednio do przełożonych (z tego co wiem, są już w drodze), żeby mieli pewność, że nie kupiłam ich na jednym z licznych straganów... Muszę się jeszcze postarać o zaświadczenie o niekaralności (zdaje się, że z tym też jest trochę zabawy) oraz zdać TOEIC, czyli egzamin dla osób, dla których angielski nie jest ojczystym językiem. Mam też obowiązek odhaczenia wielogodzinnego kursu o kulturze tajskiej, czy coś takiego... Już sama się gubię! To akurat nie są plusy ;) Zaletą za to jest fakt, że potrzebują mnie do końca roku szkolnego, czyli do końca kwietnia - a więc tak, jak sama planowałam. A rok szkolny zaczął się już przecież dwa miesiące temu! Dzięki temu jestem o te dwa miesiące do przodu (zaczęłam dopiero w zeszłym tygodniu), a już w październiku czeka mnie miesiąc płatnych wakacji :) No i zarobki też trochę wyższe. Więc jeśli to poranne wstawanie mnie nie wykończy, to jakoś to będzie.

Wycieczkowy rozgardiasz
Pierwsze dwa dni były dość dużym szokiem ;) Ale trzeciego dnia przestałam już być taka miła, więc na moich zajęciach panuje względna cisza ;) W czwartek załapałam się nawet na wycieczkę do Safari World, która było raczej męką - pięć klas podstawowych z naszej szkoły, czyli około 150 rozbieganych, spoconych dzieciaków (upał dał nam wtedy w kość) i z porozwiązywanymi sznurowadłami, które nie bardzo patrzyły, gdzie i za kim idą ;) Ja sama uczę osiem klas - dwie pierwsze, dwie drugie i po jednej z przedziału 3-6 podstawówki. Najstarsze są zdecydowanie najgrzeczniejsze! A w pierwszych jest wielu moich starych uczniów, jeszcze z przedszkola, które jest po sąsiedzku. Koszmarem jest za to trzecia, bo nie dość, że najliczniejsza (39 dzieci), to jeszcze najbardziej nieznośna.

Za chwilę przerwa na lunch. Ufff!

Aktualizacja po lunchu: właśnie dostałam taką oto karteczkę od jednej dziewczynki z drugiej klasy! To może jednak nie są tacy źli... ;)




wtorek, 2 lipca 2013

Juli i Maciej w Tajlandii - ostatni dzień

Mówiłam już, że tajskie kina są ładne?
To już dziś! Ostatni dzień. Obudziliśmy się rano i pierwsze, co usłyszeliśmy, to jęk Juli, że nie może podnieść rąk... Tak to jest po pływaniu! :D Ale potem przyszedł już czas na pakowanie. Pakowanie i... kino! Juli i Maciej wyjeżdżali po południu, więc ani nie było czasu na jechanie do centrum, ani tym bardziej na zwiedzanie. Kino wydało nam się więc najlepszą opcją. Obejrzeliśmy "World War Z" (nieco przydługi i chwilami bezsensowny, ale generalnie dla Brada Pitta można zobaczyć), "odhaczyliśmy" obowiązkowy przed każdym seansem hymn do króla i poszliśmy na ostatnią wspólną kawę. Jednak w porze lunchu moi goście się zbuntowali! Juli powiedziała, że nie zniesie już ryżu i marzy o bułce z masłem :) Też bym sobie zjadła taką bułkę! Ale ryż... Ja jednak kocham tajskie jedzenie! ;)

W końcu nadszedł czas, żeby się pożegnać. Oni już siedzą w samolocie, a ja ślęczę kolejną godzinę pisząc trzeci post. Pusto tu bez Was!


Juli i Maciej w Tajlandii - sobota, niedziela i poniedziałek, czyli robimy manicure, a potem jedziemy na mini wakacje!

Taka mała rozpusta!
W weekend nie udało mi się niestety wymigać od pracy, dlatego Juli i Maciej zdani byli na łaskę i niełaskę przewodnika oraz moich cennych wskazówek ;) Pojechali do Ayutthai, zwiedzili co trzeba (widziałam zdjęcia - odhaczone, zaliczone!) i wrócili porządnie zmęczeni. Że niby gorąco w tej Tajlandii i w ogóle. Doprawdy, nie wiem, o co chodzi. Gorąco to było dwa miesiące temu! ;) Ale, ale. Wieczorem - oni po wycieczce, a ja po pracy - umówiliśmy się we Future Parku, czyli w centrum handlowym, do którego dowiózł ich bus z Ayutthai. Zaczęliśmy oczywiście od kawy, a potem wpadłyśmy z Julą na genialny pomysł - tajski manicure! Maciej nie był zachwycony, ale wysłałyśmy go na spacer po galerii (no cóż), a same znalazłyśmy wręcz idealne miejsce dla nas i naszych paznokci ;) Juli zafundowała sobie złoty, błyszczący brokat, a ja "cupcakesy" (babeczeki) na serdecznym palcu i bladoróżowe różyczki na pozostałych. Efekt końcowy na zdjęciu!

W niedzielę siedziałam w pracy do 14.00, a Juli i Maciej pojechali w tym czasie na jakieś szybkie, tajskie zakupy. A potem... a na potem mieliśmy super plan! Spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Thai Wake Parku z zamiarem zostania tam na drugi dzień. Nie wiem, kto cieszył się bardziej - ja, czy oni - ale przysięgam, że propozycja nie wyszła ode mnie! Niby głupia rzecz, ale... miałam z łóżka widok na kicker!! W niedzielę wieczorem udało nam się popływać jeszcze ze dwie godziny, a potem mieliśmy zamiar: a) obejrzeć film, b) pograć w gry planszowe, c) porobić coś konstruktywnego, ale w rezultacie wszystkich nas szybko zmorzył sen. A rano obudziłam się z widokiem na wyciąg, umyłam zęby, wciągnęłam szorty i wskoczyłam do wody. Było naj-wspa-nia-lej! Nieco później dołączył do mnie Maciej, a w końcu także Juli! Chwilę pomęczyła się ze startem, a potem elegancko przepłynęła całe okrążenie. Pięknie! Zasłużyła później na opalanie do końca dnia ;)

Taki mieliśmy widok z pokoju! Najpiękniejszy!



Pływamy za 3, 2, 1...
Ale najpierw orteza!

Maciej gotowy do startu...
...i śmiga!
Idealne śniadanie w idealnym miejscu.
Brawa dla Juli za okrążenie!
I w końcu czas na leniuchowanie.


Dzień zakończyliśmy nudlami i pad thaiem. Julę zaczęła brać jakaś tajska zaraza, więc w końcu ewakuowaliśmy się do domu i już o 23.00 wszyscy grzecznie zasnęliśmy. Jak aniołki!


Juli i Maciej w Tajlandii, część 2 - piątek.

Kiedy w czwartek wróciłam wieczorem z pracy, Juli i Maciej czekali już na mnie pod drzwiami. Wyglądali jak po porządnych wakacjach! Słońce na Koh Yao nie zawiodło, byli więc już ciemniejsi ode mnie. Trochę to niesprawiedliwe! Odpoczęli też za wszystkie czasy, chociaż - jak sami przyznali - chyba o jeden dzień za długo. Nadal nie rozumiem. Dla mnie zawsze jest o ten jeden dzień za krótko! W każdym razie dobrze się stało, bo na następny dzień zaplanowane już były liczne atrakcje ;) Ale żeby dobrze spożytkować jeszcze resztę wieczoru, złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy na pobliski market, gdzie udało nam się kupić Roti - bardzo słodkie naleśniki z bananem, o których pisałam już kilka razy. Pan co prawda nie miał już bananów, ale na moją prośbę pobiegł (!) je kupić. Na końcu było więc pamiątkowe zdjęcie!

Maciej i Juli czekają, aż wrócę z pracy.
Jest i roti! Oraz pan, który pobiegł dla nas po banany.
Tajskie wieczory.
W piątek rano musiałam pojechać do pracy, więc goście mieli w tym czasie szansę się wyspać ;) Ale potem plan był jasny: jedziemy na Chatuchak Market, a następnie do parku w królewskiej dzielnicy Dusit. Pierwsza część wycieczki przebiegła w miarę zgodnie z planem. Dotarliśmy na ponoć największy w Azji (!) market, gdzie można było kupić wszystko i nic. Choć obawiam się, że przeważało tutaj nic. Szkiełka, figurki, biżuteria, ubrania, zwierzęta... Istny misz masz. Połowa straganów była pozamykana, bo największe oblężenie Chatuchak przeżywa w weekendy. Ale dzięki temu było też mało ludzi. Jednak po dłuższym czasie włóczenia się między alejkami, upał zaczął dawać nam się we znaki. Postanowiliśmy więc przejść do następnego punktu wycieczki, czyli spaceru po zacienionych parkach Dusit. Nie muszę chyba mówić, że nie bardzo nam się to udało...

Chatuchak Market - ceramika.
Mydło, powidło i kolorowy żwirek.
Głowa krokodyla także się znalazła. Prawdziwa!!!
Farbowanie na straganie.

Z Chatuchak Market ruszyliśmy w stronę BTSu, a myśl o klimatyzowanych wagonach dodawała nam jakoś energii. A przynajmniej mnie! Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o zimną kawę i owocowe smoothiesy, bo przecież jakaś przerwa się należy. A potem był już chłodny Skytrain i przesiadka na wodny ekspres Chao Phraya. Mieliśmy wysiąść na wysokości Dusit, ale pokładowy kontroler biletów pokierował nas inaczej. Przypuszczam, że z góry założył, że chcemy dotrzeć na zatłoczoną Khao San, a to przecież wcale nie był nasz cel! A może kolejne przystanki łodzi były wyłącznie po drugiej stronie rzeki? Tego się nie dowiemy. Grunt, że wysiedliśmy trochę za wcześnie i kierując się niezbyt dokładną mapą, ruszyliśmy w stronę naszego upatrzonego parku. Właściwie to nie wiem, czyj to był pomysł! W połowie drogi, gdy mieliśmy już trochę dosyć, trafiliśmy przypadkiem na całkiem imponujący posąg Buddy, którego wcześniej nie widziałam. Kilka zdjęć, kilka minut siedzenia na rozgrzanych płytach na wprost pomnika i ruszyliśmy dalej. Wtedy słońce niemal całkowicie schowało się już za horyzont i wpadliśmy na genialny wręcz pomysł złapania taksówki ;) I dzięki temu już po kilku minutach dotarliśmy do Dusit, jednak wszystko - co było do przewidzenia, ale jakoś nikt z nas o tym nie pomyślał - było pozamykane ;) Na terenie parku znajduje się pałac Vimanmek (w którym zresztą byłam) i kilka muzeów, a zaraz obok zoo. Wszystko to jednak otoczone jest murem... Skoro jednak zabrnęliśmy już tak daleko, to postanowiliśmy dzielnie okrążyć ten nieszczęsny park. Było ciemno, ale o dziwo był też całkiem przyzwoity chodnik. A i jak się szybko okazało, po drodze czekały też na nas atrakcje! Najpierw, gdy przechodziliśmy obok jednego z wejść do parku, zatrzymali nas strażnicy i kazali czekać. Dlaczego? Tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Zablokowano ulicę i zaraz potem zaczęły wyjeżdżać przez bramę najpierw motocykle i samochody na sygnale, potem jakiś Bardzo Ważny Samochód, a na końcu reszta oznakowanych pojazdów, prawdopodobnie ochrony. Od salutującego strażnika dowiedzieliśmy się tylko, że "going home", ale kto wracał do domu, tego już nie wiemy. Ledwo uszliśmy kawałek dalej, zobaczyliśmy w kanale wielkiego węża, który miał kilka metrów długości! No, może dwa. Ale był olbrzymi i - o matko! - prawdziwy! Postaliśmy chwilę z nadzieją, że wyjdzie na brzeg i coś zrobi, ale nic z tego ;) W końcu, po czterech kilometrach marszu, dotarliśmy do stacji BTSu przy Victory Monument, czyli niemalże w tym samym miejscu, gdzie wcześniej wsiadaliśmy, żeby dotrzeć do rzeki. Po tych wszystkich przygodach i nieco przymusowym spacerze byliśmy ledwo żyliśmy (ja wybrałam milczenie, Juli tajskie pieśni i machanie rękami, a Maciej chyba wolał się w to nie wtrącać...), ale u celu - który pierwotnie nie był celem, ale kto to mógł przewidzieć - czekało na nas jedzenie. Może nie tyle czekało, co właśnie mieli je nam zamknąć przed nosem, ale to był ten moment, kiedy byłam nawet w stanie wykłócić się z Tajami o porcję nudli ;) A potem została już tylko zimna taksówka do domu i głęboki sen.


Przerwa na zimną kawę i owocowe smoothiesy.
Przypadkowo znaleziony Budda.